Jakiś czas temu przeczytałam krótki tekst Nishki pt. "Dziecko nie jest lekarstwem na nic". Czytając go, moje wewnętrzne JA zaczęło się buntować!
No, bo jak to nie jest lekarstwem na nic?! Wyleczyło mnie z tylu chorób i przypadłości!
Macierzyństwo wyleczyło mnie na przykład z:
Macierzyństwo wyleczyło mnie na przykład z:
Potrzeby noszenia czystych ubrań.
Przed ciążą miałam mnóstwo ciuchów. W liceum był nawet taki okres, kiedy z powodu braku pralki pranie robiłam u babci (no, ok: zanosiłam je do babci i za dwa dni odbierałam czyste, więc tak właściwie to babcia prała, nie ja). W każdym razie problemów z brudnymi ciuchami nie miałam, bo nawet jeśli większość moich ubrań była nieświeża to w tej pozostałej mniejszości nadal mogłam przebierać. Zresztą wiecie jak to jest, kiedy się dzieci nie ma: chodzisz w czystym i wyprasowanym, bo masz na to czas, chęć, poza tym nie cieknie Ci ślina po brodzie, potrafisz używać sztućców oraz serwetki... chyba, że jesteś brudasem lub/i ciamajdą.
A po porodzie? Tyle razy zostałam obrzygana, obsrana, opluta... moje ubrania przyjęły na siebie (na klatę?) wszelakie śluzy. Potem okres wprowadzania stałych pokarmów i to zaskoczenie, kiedy okazało się, że z jednej łyżeczki gotowanej, przetartej marchewki może zostać ubrudzony: śliniak, to, co pod śliniakiem oraz moja bluzka i spodnie... Serio. Od kiedy jestem mamą w ogóle mi nie przeszkadza jakaś tam plamka na bluzce czy spodniach. ;)
Paranoi prasowania.
W pierwszych miesiącach życia mojego dziecka prasowałam każdy ciuszek, każda skarpeteczkę i pieluszkę tetrową (które służyły mi właściwie jedynie do wycierania ewentualnych wycieków z buzi mojego dziecka, bo przecież pieluch jako takich używałam jednorazowych). Po jakimś czasie łapałam się na tym, że prasowałam także rzeczy, które się nie gniotą lub których zwyczajnie prasować nie trzeba (np. ręczniki). W pewnym momencie góra prania mnie przerosła, przytłoczyła i wkurzyła na tyle, że poskładałam wszystko do szafy prosto z suszarki... i robię tak do dziś. Nie prasuję niczego poza kilkoma sukienkami (choć w większości zostały mi tylko te nie gniotliwe) i odświętnymi koszulami.
Fobii przed stomatologiem.
Strachu przed dentystą narobiłam sobie jeszcze w dzieciństwie, kiedy mama ciągnęła mnie do Pani Doktor Rzeźnik (podobno świetnej stomatolog). Pani Doktor Rzeźnik (to nie jest jej prawdziwe nazwisko, jedynie ja nadałam jej taki świetnie-pasujący-pseudonim), kiedy płakałam z bólu na krześle (albo ze strachu?), mówiła do mnie wielce zniesmaczonym i niedowierzającym tonem: "Paulina, przecież to nie boli!". Ale, kuźwa, bolało! Bałam się jej! Bałam się każdego dentysty! Nawet potem, jak zmieniłam lekarza, zamiast "dzień dobry", od progu wołałam "ze znieczuleniem!". Kiedy już doszło do borowania, cała się pociłam i wszystkie mięśnie na moim ciele były spięte, miałam wrażenie, że zabieg trwa dwie godziny, tymczasem na fotelu spędziłam niecałą jedną, z czego tylko 15 minut było borowaniem.
A po porodzie? Byłam w zeszły poniedziałek na wizycie i cieszyłam się każdą minutą, którą mogłam spędzić w pozycji siedzącej z zamkniętymi oczami. Co prawda nadal ze znieczuleniem, ale nie była to "Teksańska masakra piłą mechaniczną", a bardziej wizyta u kosmetyczki!
Arachnofobii.
Pamiętam taką przygodę, która przytrafiła mi się, gdy mieszkałam sama. Wyszłam sobie z kąpieli, przeszłam na golaska do sypialni, a tam spotkało mnie najgorsze, co może spotkać kobietę wychodzącą nago z łazienki: WIELKI, OGROMNIASTY, CZARNY, WŁOCHATY PAJĄK (CHYBA TARANTULA, A NA PEWNO PTASZNIK!) CZYHAJĄCY, ŻEBY SPAŚĆ NA MOJĄ TWARZ, KIEDY TYLKO ZMRUŻĘ OCZY! No, mówię: fucking disaster! Zadzwoniłam wtedy w panice do kumpla błagając o pomoc (było po godzinie 22:00, siedział w barze z kolegami, śmiał się on, śmiali się koledzy). Po namyśle stwierdził, że jest za daleko, żeby do mnie przybyć zanim zaliczę zgon ze strachu, postanowił więc wysłać do mnie swojego kumpla, który mieszka bliżej i akurat był w domu. Do jego przyjścia jednak zebrałam się w sobie, wzięłam buta, który miał podeszwę o największej płaszczyźnie (żeby mieć większą szansę na wycelowanie) i z całej siły (na wdechu) JEBNĘŁAM (przepraszam, ale nie da się tego ładniej określić) butem w ścianę. Pająk zdechł, niemal przebijając się głową przez ścianę do sąsiadki.
A po porodzie? No przecież nie mogę wpaść w taką panikę na widok byle pająka, kiedy jestem sama z dzieckiem (kiedy jestem sama z Marcinem to co innego :P). Muszę być twarda, nie mogę okazywać panicznego strachu, żeby dziecka nie wystraszyć, żeby się nie zaraziło chorobą, a po pierwsze i najważniejsze: przecież Miłka tego pająka nie zabije! Dziś więc jestem Leonem zawodowcem wśród morderców pająków i robię to bez mrugnięcia okiem.
Przykro mi, Nishko, ale pomyliłaś się! ;) Jest tyle chorób, z których dziecko może wyleczyć matkę! A z jakiej choroby TY, moja droga Czytelniczko, zostałaś cudownie uleczona po porodzie? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz