Właściwie mój piątek trzynastego zaczął się w środę. Coś mnie jakby zadrapało w gardle, parę godzin później zaczęłam kaszleć. Oho, bierze mnie. Za długo byłam zdrowa (dla jasności - jakiś miesiąc).
W tłusty czwartek pączki już połykałam między kaszlnięciami. Wracając pieszo od babci ledwo żywa doszłam do domu. Miłkę posadziłam na podłodze, zasypałam zabawkami, a sama położyłam się obok licząc na cud o imieniu Marcin. Cud w końcu się zjawił i położył Kluchę spać. Niedługo po niej zasnęliśmy i my. W nocy złapała mnie gorączka.
Rano obudziłam się już bez bólu gardła i bez kaszlu za to spocona jak świnia i za chwilę znów mnie dopadła gorączka. Łyknęłam więc wszystkie prochy świata licząc, że skoro zwykle nie ćpam z byle powodu to przy prawdziwej chorobie zadziałają ze zdwojoną siłą. Niestety nie byłam zdolna do opieki nad dzieckiem. Marcin musiał zrobić sobie dzień wolnego i zająć się córką oraz swoją najdroższą, obłożnie chorą dziewczyną.
Zadaniem nr 1 mojego Lubego w piątek trzynastego było zarejestrowanie mnie na wizytę w przychodni. Oczywiście można to zrobić telefonicznie, jednak prędzej człowiek umrze niż się dodzwoni. Wziął więc Marin Miłkę pod pachę i pojechał brum brum samochodem do przychodni i nawet udało mu się z jakąś panią doktor porozmawiać, żeby mnie przyjęła pomimo braku miejsc. Przyjmie. Wrócił po mnie i zabrał to, co ze mnie zostało do placówki. W poczekalni pytam kto ostatni, słyszę że jakaś pani jest na jakąś tam godzinę, więc chyba jest ostatnia. A że nie powiedziałam na którą JA mam godzinę to momentalnie poczułam na sobie te podejrzliwe spojrzenia osób zarejestrowanych - ja przecież miałam zostać przyjęta w tzw. międzyczasie, bez umówionej godziny z dokładnością do 10 minut. Okazało się jednak, że międzyczas to być może jest, ale w odległej galaktyce i innej czasoprzestrzeni, bo o godzinie 9:00 opóźnienie wynosiło już pół godziny.
Czy sądzicie, że ktoś mnie wpuści przed siebie w kolejkę, tylko dlatego, że mam gorączkę i czuję się jak kupa gówna? No, własnie. I wcale się tym biednym ludziom nie dziwię! Ja sama nie lubię kiedy ktoś mi się wtranżala tylko po skierowanie, tylko po receptę, tylko po wyniki. Szlag mnie trafia i krew zalewa, bo ja też jestem tam tylko po zajrzenie do gardła i osłuchanie! O termin na wizytę trzeba walczyć, jak wywalczysz to musisz czekać, bo jest poślizg. Ludzie siedzą tam z wejścia wkurwieni i ja to rozumiem! Po 5 minutach bezsensownego czekania w tej kilometrowej kolejce wpadam na genialny pomysł! Nie będę katować siebie, ludzi, którzy ze zdenerwowaniem czekają kiedy zapytam, czy mogę zostać wpuszczona przed nimi, bo - ja tylko - i pójdę leżeć dalej w swoim łóżeczku, czekając do godziny 18:00, kiedy to otwierają nocną świąteczną przychodnię przy naszym oławskim szpitalu.
Tak też się stało. Przeleżałam cały dzień w łóżku (hell yeah! czy nie o to prosiłam jakiś czas temu?! czy nie o tym marzyłam?!) biorąc co parę godzin kolejną dawkę leków na przeziębienie i gorączkę (swoją drogą fajnie, że leki działają, tylko dlaczego muszą być takie słodkie?).
O godzinie 18:10 zjawiliśmy się w szpitalu. Jakieś 8 osób już siedziało w kolejce, praktycznie każdy z osobą towarzyszącą, więc możecie sobie wyobrazić ten dziki tłum. Nawet się nie rozebrałam, bo choć przed wyjściem z domu wzięłam paracetamol, to gorączka jeszcze trzymała i trzęsłam się z zimna. Próbuję przysnąć na tym krzesełku. Plastikowe, takie z nowszych, że jak zakładam nogę na nogę to nawet trochę się buja. Nie jest najgorzej.
No dobra, jest tragicznie. Chce mi się spać, ale nie mogę, bo siedzę, a niewygodnie. Patrzę na podłogę i zastanawiam się, czy ktoś miałby coś przeciwko, żebym się na niej położyła i przysnęła do swojej wizyty. Tak... ta podłoga to moje marzenie.
Fu, mdli mnie. Gdzie jest toaleta? Pamiętam, że była gdzieś tu niedaleko, kiedyś ten szpital był mi dobrze znany, w końcu moja mama, pielęgniarka, przepracowała w nim 20 lat. Stałą bywalczynią byłam. Gdzie ta cholerna toaleta?!? Oj, źle, źle... w głowie mi się kręci, złapię się ściany na chwilę to przestanie.
- Pomóc pani? - podbiega do mnie facet.
- Yyy, jaaa....
Co należy zrobić, żeby dostać się do gabinetu bez kolejki?
Proszę Państwa!
Trzeba zemdleć!
Obudziłam się na podłodze, nade mną dwie głowy. Ten Pan, co do mnie podbiegł oraz jakiś młody sanitariusz. Miałam ochotę zapytać z jakiej imprezy się znamy. Tak mi było błogo, tak się cieszyłam, że już leżę, że nie muszę stać ani siedzieć. Mogliby mnie tak zostawić, a ja bym się zdrzemnęła. Nie było wózka, nie było łóżka więc pomogli mi wejść do gabinetu. Piguła podłączyła kroplówkę i mogłam zamknąć oczy na najbliższe 40 minut.
Okazało się, że ów młody sanitariusz był lekarzem. Dziwne badanie przeprowadził. Ani nie osłuchał, ani wywiadu konkretnego nie przeprowadził. Ja jednak zamiast mózgu miałam budyń, więc na wszystko przytakiwałam.
- Jak się pani czuje?
- Dobrze. - kręciło mi się w głowie jak 150, ale mdleć nie miałam zamiaru więc to chyba dobrze.
- Coś panią boli?
- Nie. Trochę. Głowa i oczy.
- Jadła coś pani?
- Coś tam jadłam.
- A piła?
- Trochę piłam.
- To proszę pić więcej i więcej jeść.
- Dobrze.
- Coś jeszcze?
- To już? A recepta jakaś?
- Ibuprom i paracetamol.
- Ok. - jakby mi powiedział, żebym brała witaminy i uprawiała dużo seksu pewnie moja odpowiedź brzmiała by identycznie.
- Proszę leżeć i nie mdleć więcej, bo nie chcielibyśmy pani szyć.
Ot, żartowniś.
Tak czy siak dobrze go wspominam, bo był bardzo miły, przyszedł do mnie kilka razy w międzyczasie (tak, znalazł międzyczas!), a tego mi było potrzeba własnie - odrobiny zainteresowania. Nie wiem czy nie powinien był zrobić mi jakichś badań krwi na przykład, czy leków na receptę przypisać. W każdym razie pisząc ten tekst dokładnie dobę później muszę powiedzieć, że od wizyty: jadłam więcej, piłam dużo więcej, leczyłam się ibuprofenem oraz paracetamolem, dużo leżałam, a efekty są takie, że wszystkie dolegliwości przeszły!
Moje przeziębienie okazało się początkiem domowej fali zachorowań, co mnie jakoś specjalnie nie dziwi. Miałam jednak nadzieję, że chociaż Marcin się utrzyma przy zdrowiu, ale nie, nie utrzymał się. Moją siostrę i Miłkę też rozkłada.
W tym wszystkim troszkę jest mi przykro, bo po 23. dniu moich 100 Happy Days w piątek trzynastego nie zamieściłam żadnego zdjęcia, gdyż bardziej przypominałam zwłoki niż człowieka i ostatnie o czym myślałam było robienie zdjęć. A wbrew pozorom znalazłam kilka dobrych chwil w tym nieprzyjemnym dniu. Oto one:
1. Moja córka co chwilę przychodziła do mnie, głaskała mnie po głowie mówiąc cacy (u Was też się tak mówi, jak dziecko kogoś głaszcze?) oraz zaśpiewała mi po raz pierwszy ABC Song. Oczywiście, że nie doszła dalej niż "e, bi, si", jednak było to słodkie.
2. Leżąc cały dzień w łóżku miałam otwarte okno. Okno naszej sypialni wychodzi na plac zabaw. Na placu zabaw słychać było drące się dzieciaki. Melodia dla moich uszu! Nie, nie dlatego, że kocham dziecięce, rozdarte mordki (to znaczy, ekhm, no, kocham! jasne, że kocham!), ale dlatego, że dzieci na placu zabaw zwiastują wiosnę! Nie mniej niż te ptaki, które również mi za oknem ćwierkały!
3. Człowiek chory docenia drobne rzeczy. Podłoga staje się wygodna, uśmiech lekarza staje się lekarstwem, banan, który przynosi Marcin do szpitala staje się wykwintną kolacją, drące się dzieci za oknem stają się muzyką, siostra, która wyprowadza Twojego psa staje się najlepszą siostrą na świecie, miłość do ukochanego zostaje pomnożona. Tylko dziecko zostaje bez zmian. Najpiękniejsze, najmądrzejsze, najcudowniejsze.
Mam nadzieję, że dotrwaliśie do końca mojego poematu, którego końca niemal próżno szukać. Jeśli tak, to dajcie znać w komentarzu, że nie usnęliście w połowie.
A! Zapomniałabym! A jak tam TWÓJ piątek trzynastego? :D
Moje przeziębienie okazało się początkiem domowej fali zachorowań, co mnie jakoś specjalnie nie dziwi. Miałam jednak nadzieję, że chociaż Marcin się utrzyma przy zdrowiu, ale nie, nie utrzymał się. Moją siostrę i Miłkę też rozkłada.
W tym wszystkim troszkę jest mi przykro, bo po 23. dniu moich 100 Happy Days w piątek trzynastego nie zamieściłam żadnego zdjęcia, gdyż bardziej przypominałam zwłoki niż człowieka i ostatnie o czym myślałam było robienie zdjęć. A wbrew pozorom znalazłam kilka dobrych chwil w tym nieprzyjemnym dniu. Oto one:
1. Moja córka co chwilę przychodziła do mnie, głaskała mnie po głowie mówiąc cacy (u Was też się tak mówi, jak dziecko kogoś głaszcze?) oraz zaśpiewała mi po raz pierwszy ABC Song. Oczywiście, że nie doszła dalej niż "e, bi, si", jednak było to słodkie.
2. Leżąc cały dzień w łóżku miałam otwarte okno. Okno naszej sypialni wychodzi na plac zabaw. Na placu zabaw słychać było drące się dzieciaki. Melodia dla moich uszu! Nie, nie dlatego, że kocham dziecięce, rozdarte mordki (to znaczy, ekhm, no, kocham! jasne, że kocham!), ale dlatego, że dzieci na placu zabaw zwiastują wiosnę! Nie mniej niż te ptaki, które również mi za oknem ćwierkały!
3. Człowiek chory docenia drobne rzeczy. Podłoga staje się wygodna, uśmiech lekarza staje się lekarstwem, banan, który przynosi Marcin do szpitala staje się wykwintną kolacją, drące się dzieci za oknem stają się muzyką, siostra, która wyprowadza Twojego psa staje się najlepszą siostrą na świecie, miłość do ukochanego zostaje pomnożona. Tylko dziecko zostaje bez zmian. Najpiękniejsze, najmądrzejsze, najcudowniejsze.
Mam nadzieję, że dotrwaliśie do końca mojego poematu, którego końca niemal próżno szukać. Jeśli tak, to dajcie znać w komentarzu, że nie usnęliście w połowie.
A! Zapomniałabym! A jak tam TWÓJ piątek trzynastego? :D
Córeczka jak najlepiej mogła pocieszała mamusię - jakie to słodkie :)
OdpowiedzUsuńU nas piątek 13-stego idealnie, Wikusia skończyła miesiąc!
takie masz maciupeństwo maleństwo? Ale fajnie! Gratuluję :)
UsuńNie usnęłam w połowie ;)
OdpowiedzUsuńhurra! :D Długo nie pisałam i popłynęłam.... ;)
UsuńOj mój piątek bardzo pracowity.. 12 godzin w pracy na dyżurze.. ale na szczęście udało mi się szybko dotrzeć do domu i znalazłam chwilę czasu by pobawić się z Mają, która na szczęście nie zasnęła przed moim przyjściem.. potem szybka kąpiel, bajka na dobranoc i wszyscy zostaliśmy zapiżamkowani :D
OdpowiedzUsuńdoczytałam, że jesteś pielęgniarką - podzwiam! Moja mama jest pielęgniarką, dlatego ja nigdy sobie nie wyobrażałam pracy w tym zawodzie (wiem, jaki jest ciężki). Na jakim oddziale pracujesz?
UsuńPracuje w zasadzie na dwóch.. bo pracuje na 1,5 etatu w sumie.
UsuńAle głównie jestem na oddziale Reanimacji. Reszta na oddziale Kardiologii więc w zasadzie ta sama dziedzina. Ja uwielbiam tą pracę, mimo, że czasem jestem na prawdę zmęczona to mam bardzo dużo satysfakcji z tego co robię :)
i w tym zawodzie to jest najważniejsze. Moja mama też zawsze mówi, że ona swoją prace na prawdę lubi i nie chciałaby pracować w innym zawodzie. Niestety ze względu na absurdalnie niskie zarobki zdecydowala się wyjechać. Po 20 latach pracy na chirurgii trafiła do szpitala psychiatrycznego :)
UsuńSama leżałam wielokrotnie w szpitalu i wiem o znaczy, kiedy personel z pozytywnym nastawieniem przychodzi do pracy i do pacjenta, więc super, że jesteś pigułą z powolania ;)
Też zastanawiałam się nad wyjazdem, ale jestem chyba zbyt przywiązana do Polski.. mimo wszystko.. bo tak jak i Twoja mama.. niestety pielęgniarka nie może liczyć na porządny zarobek.. Ale ja idą na studia nie widziałam innej opcji.. zresztą papiery złożyłam tylko na pielęgniarstwo.. teraz wciąż się szkole, bo czuję że muszę.. a idąc do pracy przeważnie się uśmiecham, lubię rozmawiać z ludźmi.. zresztą dzięki tej pracy się otworzyłam.. ach.. rozpisałam się :D Chyba muszę o tym napisać..
UsuńMoja mama we Włoszech zarabia normalne pieniądze (nie rewelacyjne, ale może życ godnie), ponadto 13 wypłata przed wakacjami, 14 wypłata przed świętami w grudniu. Odzież roboczą i obuwie ma zapewnioną (w Polsce razem z koleżankami szyły kostiumy u krawcowych - absurd...), dyżury po 8h, nie 12... Ponadto wyżywienie szpitalne (które jest na prawdę pyszne - nie to co np. w moim oławskim szpitaku - dramat...) obejmuje cały personel. A co jest chyba najbardziej niesamowite - ma do dyspozycji wyszkolone pomoce - osoby po kursach medycznych, których zadaniem jest odwalanie całej brudnej roboty - mycie pacjenta, a nawet cewnikowanie. Ona jest od tego, żeby wydać leki, zrobić obchód, pilnować, żeby wszystko grało, w razie czego wezwać lekarza, no i wiadomo - podłączyć kroplówkę, zrobić zastrzyk (w psychiatryku mniej takich zabiegów niż w "normalnym" szpitalu).
UsuńPacjenci czyściutcy, pazurki przycięte, brak odleżyn, mężczyźni ogoleni, rodziny zadowolone - mają warunki do tego, żeby tak było!
Nasz piątek 13-go był całkiem ok. Nic się nie stało strasznego, wszyscy cali i zdrowi. I najważnirjsze- nie zasnęliśmy w połowie postu
OdpowiedzUsuńwww.zaraz-wracam.pl
Wspaniale! :)
Usuńbardzo podobny do twojego ! rozczuliło mnie to "cacy,cacy", u mnie w domu też sie tak mówiło. super się ciebie czyta, pozdrawiam ;-)
OdpowiedzUsuńzdrówka życzę!
OdpowiedzUsuńA co do piątku trzynastego to nigdy nie uważałam tego dnia za pechowy, nawet więcej - zawsze lubiłam trzynastkę ;)
W piątek 13-go jeszcze przed śniadaniem i szerszym otwarciem oka, mój bąbel zrobił "bach" o podłogę moim nowiutkim, świeżutkim jeszcze pachnącym telefonem. Z telefonu została kupa złomu, z mojego nastroju też. pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńrodzinatomachina.blogspot.com
A mój telefon ma pęknięty w kilku miejscach ekran, ale o dziwo wszystko działa. Niedługo kończy nam się umowa to jakiś nowy się pojawi, ale że wytzymał do końca umowy to sama sobie (i Miłe) chylę czoła :P (stoimy przed lustrem i tak się sobie kłaniamy, a co! :P)
UsuńKobieto! dbaj o siebie! Kto nas będzie postami usypiał gdy Ciebie zabraknie? ;)
OdpowiedzUsuńBuziaki, mam nadzieję, że już lepiej.
P.S. U nas się okazało w ten pamiętny piątek, że Mila to jednak nie taki aniołek, na jakiego wygląda. Ale jeszcze dajemy radę.
No własnie! Zacznę kołysanki pisać! :D
UsuńA poza tym - zapomniałam Ci powiedzieć, że Miluszki to małe urwisy? ;)
Super wpis :) Też ostatnio chorowałam, ale cudem dostałam się do lekarza (tylko 10 minut) czekania :) Diagnoza: angina i antybiotyki:) Za to dwa dni później zachorowało moje mniejsze dziecię i już tak różowo nie było, gdyż czekaliśmy 2,5h na pomocy doraźnej :(
OdpowiedzUsuńnie ma reguły. w przychodni do której chodzę z dzieckiem nie ma problemu, czasem jest opóźnienie, ale już na prawdę dawno nie czekałam więcej niż 15-20 minut. siebie muszę też tam przepisać.
UsuńDobrnęłam do końca,nawet z uśmiechem na twarzy,oho! ;-)
OdpowiedzUsuńMy też po pierwszej chorobie jesteśmy i jakoś dałyśmy radę,choć męczyło nas bity tydzień. ('Katarek' do odkurzacza okazał się zbawieniem- polecam.)
Zdrówka życzę Wam dużo.
ps. świetnie się Ciebei czyta-pozdrawiam.
dziękuję bardzo :)
Usuń