Tydzień po terminie poszłam na patologię ciąży. Z nią wiązałam swoje nadzieje na rychłe zakończenie ciąży. Był poniedziałek. Przyszłam gotowa - pachnąca, ogolona. Byłam przekonana, że przyjdę, zbadają mnie, pan doktor zleci podanie oksytocyny i najdalej we wtorek będę leżała ze ślicznym, różowym bobasem na porodówce.
Najpierw przyjęcie przez położną - biurokracja, wywiad, wstępne badanie, potem badanie USG - dziecko było tak duże, że lekarz nie był wstanie zrobić wiarygodnych pomiarów. Następnie badanie na fotelu ginekologicznym. Tam poczułam prawdziwą, niekłamaną miłość do mojej pani ginekolog i doceniłam jej empatię przy badaniu. Delikatna, robiła wszystko, żeby zminimalizować uczucie dyskomfortu u pacjentek.
Tu muszę opowiedzieć o moim znajomym sprzed lat. Już wtedy był weterynarzem i opowiadał mi, że fajną fuchą dla weterynarza jest załapać się do dużej fermy krów. Za każde badanie, które polega na ubraniu bardzo długiej rękawicy i włożeniu krowie ręki w odbyt, żeby sprawdzić, czy narządy rozrodcze są na miejscu bierze się 5 złotych. Jak zahaczysz się do takiej fermy, gdzie jest kilkaset krów to masz fajny, niemęczący zarobek w bardzo krótkim czasie.
Trzem z czterech lekarzy, którzy mnie badali w ciągu całego pobytu na patologii miałam ochotę krzyknąć w twarz, żeby spierdalali badać krowy. Dosłownie. Trzeciego dnia, gdy zeszłam z fotela nie dałam rady powstrzymać łez i "chciałam do mamy". Czwartego dnia badał mnie pan, który okazał się najbardziej empatyczny z całego zespołu lekarzy, z którymi miałam do czynienia na patologii ciąży w Oławie i na całe moje szczęście przyjmował też mój poród.
A wyglądało to następująco. W środę rano założono mi cewnik, który miał wywołać rozwarcie, potem dostałam trochę oksytocyny, w nocy odszedł czop porodowy. Rano powiedziałam położnej, że w nocy odeszły mi wody i zostałam opieprzona, że dopiero teraz mówię. Oczywiście czop porodowy nie musi równać się z odejściem wód, więc nie chcąc robić nikomu problemu (co za absurd!), na tzw. nieświadomce - skłamałam. Teraz jak się zastanawiam to właściwie wody mi nie odeszły wcale, tylko ten czop.
W każdym razie jak się tylko okazało, że dzisiaj będę rodzić poszłam i się pod prysznicem znów ogoliłam (ktoś mi powiedział, że w razie czego ogolą mnie "na sucho", więc wolałam zrobić to sama, to nic, że w spartańskich warunkach i z cewnikiem wystającym wiadomo skąd).
Przed południem miałam coraz bardziej regularne skurcze. Początkowo przypominały takie uczucie jakie mi towarzyszy czasami dzień przed miesiączką, takie napięcie w podbrzuszu, tylko chwilowe. Zapowiadające coś grubszego. No i zapowiedziały. Skurcze się nasilały, przypominając początkowo bóle miesiączkowe o coraz większym nasileniu.
Tymczasem rozwarcie jak było na 3 centymetry, tak na tych 3 "centach" zostało. Na porodówkę raczej się z takim nie trafia, a ja trafiłam. Jeszcze przed tym lewatywka (brzydzi to kogoś? na prawdę przy okazji ciąży i rodzenia dziecka krocze kobiety staje się w pewnym sensie ogólnodostępne i takie rzeczy jak lewatywa przestają być przykrymi tematami).
Leżę więc na tej porodówce razem ze swoimi skurczami, które były już tak silne, że pomiędzy nimi traciłam przytomność, pilnując, żeby obraz KTG był prawidłowy, pocąc się i modląc, żeby w końcu lekarz przyszedł i powiedział, że "jest już 10 cm i proszę przeć". Wydusić z siebie to dziecko i niech już się ten potworny dzień skończy. Chcę spać, spać! A tu jeszcze położna mi mówi, jak mam oddychać. Pytam o ten gaz rozweselający. "Jak przyjdzie lekarz to zadecyduje." Kurwa gdzie ten lekarz?! Czemu go tak długo nie ma?! Już trzy skurcze minęły, już trzy razy odpłynęłam, jego dalej nie ma.
W międzyczasie słyszę radio. Anna Jantar śpiewa: "NIC NIE MOŻE PRZECIEŻ WIECZNIE TRWAĆ!". Nic nie może wiecznie trwać, trwać, trwać, srać... Znów odpłynęłam. Przyszedł lekarz. Rozwarcie nadal na trzy palce. Kaszana. Tu mój organizm się zbiera do bóli partych, a jak niby ma się ta głowa przepchać przez te 3 cm?!
Mam w pamięci scenę z "Kasi i Tomka" (pamiętacie ten serial?). Kasia robi mini wykład: "Ty wiesz co to znaczy rodzić?! To tak jakby ci ktoś przepchał grejfruta przez nos!"...
"Czy zgadza się pani na cesarskie cięcie?" - pyta dr. "Jasne, no problem!" - no, bo co niby miałam odpowiedzieć? Modliłam się o nią po ciuchu od kiedy trafiłam na porodówkę. Że chciałam rodzić naturalnie, poczuć prawdziwy poród, przytulić dziecko zaraz PO? Szlag z tym - chcę, żeby już było po wszystkim. Marcin będzie przytulać.
Dwa błękitne anioły pojawiły się w mgnieniu oka. Miały na sobie maski, mimo tego widziałam ich uśmiechy. Przewiozły mnie na salę operacyjną i między jednym skurczem a drugim zrobiły mi zastrzyk. W ciągu kilku sekund poczułam ciepło i skurcz, który mnie łapał nagle przestał być moim skurczem. Dotyczył ich - zespołu lekarzy, anestezjolożek, położnych.
Uczucie, kiedy leżałam tam, na sali operacyjnej, kiedy już mnie nic nie bolało, kiedy wiedziałam, że już sama nie mogę niczego zepsuć, kiedy byłam spokojna, że operują mnie najlepsi ginekolodzy w Oławie, kiedy wiedziałam, choć nie mogłam uwierzyć, że zaraz zobaczę swoje dziecko - tego nie opiszą żadne słowa. Łzy leciały mi po policzkach, śmiałam się, żartowałam z anestezjolożkami. Od znieczulenia do wyciągnięcia dziecka z mojego brzucha minęło jakieś 20 minut, dłużej trwało zaszywanie mnie z powrotem. Pokazali mi brudnego, fioletowo - zielonego, małego gremlinka z daleka, potem powycierali, zbadali, Pan Tato odciął resztę pępowiny i przystawili mi ją z bliska "na buziaka". Nie było to słodkie, różowe, papuśne maleństwo tylko jakaś mała poczwarka. Ale n a s z a poczwarka!
A wyglądało to następująco. W środę rano założono mi cewnik, który miał wywołać rozwarcie, potem dostałam trochę oksytocyny, w nocy odszedł czop porodowy. Rano powiedziałam położnej, że w nocy odeszły mi wody i zostałam opieprzona, że dopiero teraz mówię. Oczywiście czop porodowy nie musi równać się z odejściem wód, więc nie chcąc robić nikomu problemu (co za absurd!), na tzw. nieświadomce - skłamałam. Teraz jak się zastanawiam to właściwie wody mi nie odeszły wcale, tylko ten czop.
W każdym razie jak się tylko okazało, że dzisiaj będę rodzić poszłam i się pod prysznicem znów ogoliłam (ktoś mi powiedział, że w razie czego ogolą mnie "na sucho", więc wolałam zrobić to sama, to nic, że w spartańskich warunkach i z cewnikiem wystającym wiadomo skąd).
Przed południem miałam coraz bardziej regularne skurcze. Początkowo przypominały takie uczucie jakie mi towarzyszy czasami dzień przed miesiączką, takie napięcie w podbrzuszu, tylko chwilowe. Zapowiadające coś grubszego. No i zapowiedziały. Skurcze się nasilały, przypominając początkowo bóle miesiączkowe o coraz większym nasileniu.
Tymczasem rozwarcie jak było na 3 centymetry, tak na tych 3 "centach" zostało. Na porodówkę raczej się z takim nie trafia, a ja trafiłam. Jeszcze przed tym lewatywka (brzydzi to kogoś? na prawdę przy okazji ciąży i rodzenia dziecka krocze kobiety staje się w pewnym sensie ogólnodostępne i takie rzeczy jak lewatywa przestają być przykrymi tematami).
Leżę więc na tej porodówce razem ze swoimi skurczami, które były już tak silne, że pomiędzy nimi traciłam przytomność, pilnując, żeby obraz KTG był prawidłowy, pocąc się i modląc, żeby w końcu lekarz przyszedł i powiedział, że "jest już 10 cm i proszę przeć". Wydusić z siebie to dziecko i niech już się ten potworny dzień skończy. Chcę spać, spać! A tu jeszcze położna mi mówi, jak mam oddychać. Pytam o ten gaz rozweselający. "Jak przyjdzie lekarz to zadecyduje." Kurwa gdzie ten lekarz?! Czemu go tak długo nie ma?! Już trzy skurcze minęły, już trzy razy odpłynęłam, jego dalej nie ma.
W międzyczasie słyszę radio. Anna Jantar śpiewa: "NIC NIE MOŻE PRZECIEŻ WIECZNIE TRWAĆ!". Nic nie może wiecznie trwać, trwać, trwać, srać... Znów odpłynęłam. Przyszedł lekarz. Rozwarcie nadal na trzy palce. Kaszana. Tu mój organizm się zbiera do bóli partych, a jak niby ma się ta głowa przepchać przez te 3 cm?!
Mam w pamięci scenę z "Kasi i Tomka" (pamiętacie ten serial?). Kasia robi mini wykład: "Ty wiesz co to znaczy rodzić?! To tak jakby ci ktoś przepchał grejfruta przez nos!"...
"Czy zgadza się pani na cesarskie cięcie?" - pyta dr. "Jasne, no problem!" - no, bo co niby miałam odpowiedzieć? Modliłam się o nią po ciuchu od kiedy trafiłam na porodówkę. Że chciałam rodzić naturalnie, poczuć prawdziwy poród, przytulić dziecko zaraz PO? Szlag z tym - chcę, żeby już było po wszystkim. Marcin będzie przytulać.
Dwa błękitne anioły pojawiły się w mgnieniu oka. Miały na sobie maski, mimo tego widziałam ich uśmiechy. Przewiozły mnie na salę operacyjną i między jednym skurczem a drugim zrobiły mi zastrzyk. W ciągu kilku sekund poczułam ciepło i skurcz, który mnie łapał nagle przestał być moim skurczem. Dotyczył ich - zespołu lekarzy, anestezjolożek, położnych.
Uczucie, kiedy leżałam tam, na sali operacyjnej, kiedy już mnie nic nie bolało, kiedy wiedziałam, że już sama nie mogę niczego zepsuć, kiedy byłam spokojna, że operują mnie najlepsi ginekolodzy w Oławie, kiedy wiedziałam, choć nie mogłam uwierzyć, że zaraz zobaczę swoje dziecko - tego nie opiszą żadne słowa. Łzy leciały mi po policzkach, śmiałam się, żartowałam z anestezjolożkami. Od znieczulenia do wyciągnięcia dziecka z mojego brzucha minęło jakieś 20 minut, dłużej trwało zaszywanie mnie z powrotem. Pokazali mi brudnego, fioletowo - zielonego, małego gremlinka z daleka, potem powycierali, zbadali, Pan Tato odciął resztę pępowiny i przystawili mi ją z bliska "na buziaka". Nie było to słodkie, różowe, papuśne maleństwo tylko jakaś mała poczwarka. Ale n a s z a poczwarka!
boże, prawie jakbym czytała o swoim porodzie.
OdpowiedzUsuń