Nie wiem, czy to dupowata pseudozima i fakt, że nie mogę wypuścić dziecka na plac zabaw, żeby uzewnętrzniło swój temperament biegając i turlając się w piasku. Może dlatego też jest bardziej marudna i jęcząca niż zwykle.
Do tego co chwilę łapie jakieś infekcje i jest mniej lub bardziej chora, a ja kicham i prycham zaraz za nią. Może po prostu tracę cierpliwość przez to wszystko. Baterie mi się wyczerpują dużo szybciej niż kiedyś. Wystarczy kilka słów ułożonych w złym szyku albo wypowiedzianych nie-takim tonem a ja już się jeżę i syczę. I wściekam bez powodu.
Do tego co chwilę łapie jakieś infekcje i jest mniej lub bardziej chora, a ja kicham i prycham zaraz za nią. Może po prostu tracę cierpliwość przez to wszystko. Baterie mi się wyczerpują dużo szybciej niż kiedyś. Wystarczy kilka słów ułożonych w złym szyku albo wypowiedzianych nie-takim tonem a ja już się jeżę i syczę. I wściekam bez powodu.
Nie ma takiej istoty na świecie, z którą mogłabym wytrzymać 24h/dobę, 7 dni w tygodniu. Ani z Marcinem, ani z Miłką, ani ze sobą nie potrafiłabym tyle czasu wytrzymać. Potrzebuję dnia dla siebie samej. Nie wieczoru - wyjście do znajomych to super opcja, czasem mi się zdarza, ale siedzenie do bardzo późna nie jest dla mnie. Wieczorem najchętniej zalegam na kanapie oglądając jakiś film z Marcinem i nie wychylając nosa spod ciepłego koca. Nie potrzebuję relaksującej kąpieli, wycieczki za miasto, wspólnych zabaw mama + tata + dziecko. Nie wystarczy mi pobiegać przez 40 minut co drugi dzień. Nie wystarczy zmienić otoczenie, pójść do babci.
Potrzebuję całego dnia samej ze sobą. Może z książką, może u kosmetyczki, może na basenie, może u koleżanki, może na kawie, może na zakupach, może w łóżku... Byle w tym czasie, kiedy normalnie siedziałabym z dzieckiem. Dopiero wtedy poczuję, że mam dzień urlopu. Day off.
Nie wiem, jak Wy to robicie, że dajecie radę, drogie Mamy! Może macie jakiś system? Może macie obok mamę lub teściową, która zajmie się od czasu do czasu dzieckiem. Może Wasze dzieci są mniej absorbujące (że też wymyśliłam, co? ;)). Nie chcę podnosić głosu na swoje dziecko, bo po raz pierdyliardowy muszę powtórzyć, żeby nie wylewała wody z miski psa. Przy setnym oglądaniu tej samej ilustracji w ulubionej książce zwyczajnie usypiam. Jak nic innego męczy mnie ciągłe myślenie o posiłkach i choć lubię gotować, to jak znów słyszę: co na obiad? - flaki mi się wywracają. Co na obiad? A co na pierwsze i drugie śniadanie, podwieczorek i kolację?
Wierzę w to, że nie trzeba krzyczeć na dziecko, jednak sama ostatnio nie potrafię się powstrzymać. Mam wrażenie, że niedługo zacznę gugać zamiast mówić. Macie jakiś złotą radę? Jakiś przepis?